
Wśród tysięcznych mitów związanych z winem, których istnienie stanowi rację dostateczną dla istnienia nas, dziennikarzy winiarskich, są także i te mocniej drażniące, irytujące, nie pozwalające się zbyć uśmiechem pobłażania. Należy do nich – szczególnie w Polsce mocno rozpowszechnione – przekonanie, że im większe wgłębienie wymacamy w dnie butelki, tym lepsze wino w niej znajdziemy.
Sprzedawcy wina znają doskonale to uczucie zawstydzenia, gdy natarczywy klient miast spojrzeć ze zrozumieniem na etykietę, usiłuje wepchnąć kciuk pod stojące na półkach butelki. Zwolenników tej spiskowej procedury – Marek Bieńczyk nazwał ją kiedyś „metodą szwagra” – charakteryzuje przy tym nadzwyczajna wręcz zaciekłość ideologiczna. Nie sposób wytłumaczyć im, że są w błędzie. Podejrzewam nawet, że sam fakt odkrycia tej podniecającej wklęsłości z pomocą receptorów dotykowych wpływa u nich istotnie na przekaz wrażeń, jakie następnie kubki smakowe wysyłają do kory mózgowej.
Tych nie będę przekonywał. Może jednak, próbując pokazać skąd się to tajemnicze wgłębienie w butelce wzięło, uda mi się w Czytelnikach nie całkiem jeszcze ogarniętych manią zaglądania pod butelkę zasiać ziarno wątpliwości.
Otóż wgłębienie w butelce jest tak samo stare jak ona sama. Tajemnica jego obecności jest niestety bardziej niż trywialna: chodziło bodaj o to, by butelka stała pionowo. Szklarzowi wydmuchującemu własnoustnie i formującemu własnoręcznie flaszkę nie było łatwo wykonać idealnie płaskie dno. Butelka stoi o wiele pewniej na obręczy zagłębienia, dodatkowo zaś jej konstrukcja jest o wiele bardziej odporna, a to było i wciąż jest rzeczą nie bez znaczenia we flaszkach przeznaczonych do drugiej fermentacji, a więc przy produkcji win musujących wysokiej klasy.