
Kiedy pytam studentów (albo nawet gdy nie pytam) o przykłady win niedobrych, z zasady otrzymuję nazwy marek win powszechnie znanych.
Choćby Gallo (a także ich Carlo Rossi) czy, rzadziej, Sutter Home lub (ostatnio) Yellow Tail. Ale kiedy rozpoczynamy dyskusję, już tacy przekonani nie są.
W ina widoczne na sklepowych półkach stoją tam dlatego, że istnieją nabywcy, którzy je kupują. Supermarkety, choć z założenia są tańsze, najdoskonalej na świecie wiedzą, czym zainteresowani są konsumenci. Zatem takie wina są potrzebne, choćby po to, byśmy nie musieli raz tylko do roku, na święta czy urodziny, kupować wina za dwie stówy. Takie gigantyczne wytwórnie jak Gallo czy Sutter Home oddały swoim krajanom gigantyczną przysługę – nauczyły Amerykanów pić wino. Do steków, hamburgerów, pizzy, frytek itp. Obojętnie do czego. Można o tych winach dyskutować (cóż może być w życiu piękniejszego!), ale są one niezbywalnym segmentem ryku. I to segmentem wielkim.
Odwiedzałem kiedyś winiarnię w Chile. Dość dużą i słynną, dlatego jej nazwy nie podam. Wytwarza wina na światowym poziomie, a niektóre i na jeszcze wyższym. Nie byłem tam pierwszy raz, więc pozostawałem w pewnej zażyłości z głównym winemakerem. „Cholera – przywitał mnie wtedy – właśnie minąłeś się o parę godzin z winemakerami dużej sieci handlowej z Holandii”. „Jak to minąłem się z winemakerami? To nie ty tu robisz wino?” – zdziwiłem się mocno. „Nie, nie – odrzekł – może źle się wyraziłem. Oni tu przylatują mieszać, kupażować wina do swoich sklepów. Takie, które ja oczywiście wcześniej zrobię”. Osłupiałem jeszcze bardziej: „Mieszają twoje wina? Te, które wyszły spod twojej ręki? Nie rozumiem, pozwalasz im na takie zabawy?”.
„Oj, tam, oj tam!” – I zaczął wyjaśniać. A z jego przemowy wynikało z grubsza, że każdy rynek ma swoje preferencje, a sieci handlowe już najlepiej wiedzą, co i kiedy im „schodzi”; mogą z dokładnością do dnia przewidzieć, co „pójdzie”, a co pozostanie na półce przez miesiąc, a także kiedy „wyjechać” z promocją. Zatrudniają lub wynajmują „winemakerów-kupażystów”, którzy lecą gdzieś daleko, najczęściej na antypody, i z win oferowanych przez producentów tworzą takie, które sklep chce mieć na półce – na odpowiednio usytuowanej półce, aby klient je łatwo zauważył. Ba! By były identyczne z tymi kupionymi przez konsumenta wcześniej, żeby był pewien, że nie kupuje kota w worku – wino ma być takie samo jak to, które smakowało mu ostatnio. Koniec, kropka.
Dobre, bo tanie, czyli rzecz o proporcjach Wojciech Gogoliński23.06.2017 17:57 Kiedy pytam studentów (albo nawet gdy nie pytam) o przykłady win niedobrych, z zasady otrzymuję nazwy marek win powszechnie znanych. Choćby Gallo (a także ich Carlo Rossi) czy, rzadziej, Sutter Home lub (ostatnio) Yellow Tail. Ale kiedy rozpoczynamy dyskusję, już tacy przekonani nie są. W ina widoczne na sklepowych półkach stoją tam dlatego, że istnieją nabywcy, którzy je kupują. Supermarkety, choć z założenia są tańsze, najdoskonalej na świecie wiedzą, czym zainteresowani są konsumenci. Zatem takie wina są potrzebne, choćby po to, byśmy nie musieli raz tylko do roku, na święta czy urodziny, kupować wina za dwie stówy. Takie gigantyczne wytwórnie jak Gallo czy Sutter Home oddały swoim krajanom gigantyczną przysługę – nauczyły Amerykanów pić wino. Do steków, hamburgerów, pizzy, frytek itp. Obojętnie do czego. Można o tych winach dyskutować (cóż może być w życiu piękniejszego!), ale są one niezbywalnym segmentem ryku. I to segmentem wielkim. Odwiedzałem kiedyś winiarnię w Chile. Dość dużą i słynną, dlatego jej nazwy nie podam. Wytwarza wina na światowym poziomie, a niektóre i na jeszcze wyższym. Nie byłem tam pierwszy raz, więc pozostawałem w pewnej zażyłości z głównym winemakerem. „Cholera – przywitał mnie wtedy – właśnie minąłeś się o parę godzin z winemakerami dużej sieci handlowej z Holandii”. „Jak to minąłem się z winemakerami? To nie ty tu robisz wino?” – zdziwiłem się mocno. „Nie, nie – odrzekł – może źle się wyraziłem. Oni tu przylatują mieszać, kupażować wina do swoich sklepów. Takie, które ja oczywiście wcześniej zrobię”. Osłupiałem jeszcze bardziej: „Mieszają twoje wina? Te, które wyszły spod twojej ręki? Nie rozumiem, pozwalasz im na takie zabawy?”. „Oj, tam, oj tam!” – I zaczął wyjaśniać. A z jego przemowy wynikało z grubsza, że każdy rynek ma swoje preferencje, a sieci handlowe już najlepiej wiedzą, co i kiedy im „schodzi”; mogą z dokładnością do dnia przewidzieć, co „pójdzie”, a co pozostanie na półce przez miesiąc, a także kiedy „wyjechać” z promocją. Zatrudniają lub wynajmują „winemakerów-kupażystów”, którzy lecą gdzieś daleko, najczęściej na antypody, i z win oferowanych przez producentów tworzą takie, które sklep chce mieć na półce – na odpowiednio usytuowanej półce, aby klient je łatwo zauważył. Ba! By były identyczne z tymi kupionymi przez konsumenta wcześniej, żeby był pewien, że nie kupuje kota w worku – wino ma być takie samo jak to, które smakowało mu ostatnio. Koniec, kropka.