
Po 1972 roku świat winiarski już nigdy nie wrócił do takiego stanu, w jakim był wcześniej. Niewielka wówczas firma Boba Trinchero, Sutter Home, wypuściła na rynek pierwszą serię wina o nazwie White Zinfandel.
Początkowo sprzedawało się kiepsko, ale to, co się stało kilka miesięcy później, można przyrównać do pierwszego wybuchu bomby atomowej. Amerykanie rzucili się łapczywie na nowe wino z ich „rodzimego” zinfandela. Zamówienia sięgały lat wprzód. W Europie śmiano się z nowej amerykańskiej oranżady. Minęły dekady, nim na Starym Kontynencie zrozumiano istotę sprawy.
Wino o jasnej barwie miało sporą ilość cukru resztkowego oraz pachniało truskawkami i malinami. Było proste, bez ambicji, ale miało jedną zaletę – pasowało do wszystkiego: od hamburgerów, makaronów i pizzy po sałatki i steki. Wszędzie zaczęto je sprzedawać, zarówno w fast foodach, jak i w lepszych restauracjach. Amerykanie są bowiem praktyczni i snobistyczni jednocześnie – bogaci kupują najdroższe wina w eleganckich restauracjach, krzywiąc się ukradkiem z każdym kolejnym łykiem. Ale już w czasie grilla z przyjaciółmi wolą piwo. White zinfandel stał pośrodku – z jednej strony jako wino zaspakajał snobistyczne nawyki, a z drugiej smakował wszystkim: kobietom, ich mężom, młodzieży, białym kołnierzykom i niedawnym hippisom. I wreszcie – co nie bez znaczenia – był produktem czysto amerykańskim!
Tradycja i dekady zapóźnienia
Fot. ArchiwumEuropejczycy do ostatnich lat nie znali win różowych niemal w ogóle. Rzecz jasna, takie napoje (właśnie – napoje!) istniały, wiedziano o nich, ale niewielu miało odwagę po nie sięgać. Opowiadała nam o tym Elizabeth Gabay MW („Czas Wina” nr 86); na jej zapowiadaną już książkę o winach różowych bardzo czekamy. Na całym świecie istnieją wielkie tradycje ich wyrobu, jednak nie traktowano ich nigdy poważnie. Były właśnie ową oranżadą, napojem orzeźwiającym, z czego dopiero Amerykanie uczynili atut.
Najbliżej poważnego podejścia do tematu byliśmy, kiedy wina czerwone były klaretami (a trwało to przez wieki), a więc winami czerwonymi o niezwykle jasnej barwie, znacznie lżejszymi od dzisiejszych. Takie były wina z Bordeaux i Doliny Rodanu, nie mówiąc już o jasno wybarwionych z natury (dzięki użyciu odmiany pinot noir) burgundach. Ciemnoróżowa barwa była klasyką i codziennością, innych czerwonych win nie znano.
W 1936 roku Francuzi, tworząc swoje apelacje (gdy czerwone wina nabrały już ciemniejszej barwy), zostawili sobie furtkę i powołali także i takie z dopiskiem „rosé”. Ale konia z rzędem temu, kto widział różowe bordeaux w sklepie – różowe bordeaux przestawało być po prostu bordeaux ex definitione. Jakby się zachowała nasza ciocia czy przyjaciel, gdybyśmy im przynieśli na imieniny „różowe bordeaux”?!
Wyjątkiem, niezwykle ważnym, było południe Europy. Win różowych powstawało tam zawsze mnóstwo. Nie z powodu ich atrakcyjności eksportowej czy w ogóle jakiegokolwiek zainteresowania przez szerszy krąg odbiorców. Pijano je niemal wyłącznie lokalnie jako proste wina orzeźwiające. Trzymano w wielkich bekach lub betonowych zbiornikach (bardziej współcześnie) i wypijano, póki się nie skończyły lub skwaśniały. Nigdy nie butelkowano. Bo też i po co? Nareszcie, były to także te obszary, gdzie zrobienie dobrego czy choćby porządnego wina białego było niemal niemożliwe lub bardzo trudne. „Sorry, taki mamy klimat”. Wina białe kojarzono tam od czasów Arnolda de Vilanovy (1235–1311) prawie wyłącznie z winami wzmacnianymi.
Tamtejsze wino różowe nigdy nie trafiało do handlu (z wyjątkiem lokalnego), czasem do miejscowych szynków i gospód. Nie miało roczników, nikt się tym nie interesował. Europejczycy byli bezradni wobec jego istnienia – na ważniejsze stoły Starego Kontynentu trafiały wielkie wina białe (najlepiej reńskie lub alzackie, ewentualnie burgundy) oraz wina czerwone ze słynnych regionów czy posiadłości. A także znane na cały świat wina wzmacniane. O ich producentach i rocznikach można było dyskutować w nieskończoność.
Kiedy Elizabeth Gabay zaczęła przywozić z Prowansji i – szerzej – z południa Francji pierwsze różowe wina do Londynu, spotkała się niemal z ostracyzmem. Nie wiedziano, w jakich kieliszkach je podać, jak przechowywać oraz czy i kiedy należy je „wyserwować”. Do czego niby? Do ryby? Do mięs? Gabay zajęło wiele czasu, by wytłumaczyć, jak piją je miejscowi, że wystarczy choćby schłodzić i wypić z przyjemnością. Jako orzeźwiające wino po prostu!
Wielkim i historycznym wyjątkiem był słynny tavel. Ale było to już zupełnie inne różowe wino – dojrzewające (wówczas niemal w całości) w beczkach.
Cały artykuł na czaswina.pl