
Wieka radość, że Fundacji „Galicja Vitis” udało się i w tym roku zorganizować te zawody, bo z uwagi na panujące warunki pandemiczne nie było to łatwe. Podobnie jak zjazd takiej mnogości sędziów i dowóz właściwej ilości próbek. Konkurs wrócił jednak na swoje międzynarodowe tory, tym razem ponownie Łańcucie, w hotelu o tej samej nazwie.
Nie było za zimo, nie było za ciepło – akurat w sam raz, by zaznać łańcuckiego powietrza w wolnych chwilach i cieszyć się wizytą w słynnym zamku. Zresztą, mówiąc szczerze, niewiele nas to obchodziło, podobnie jak śnieg, który dwa lata temu spadł w środku maja w Zakopanem, wprowadzając w desperację nasze sędzinie z Gruzji. Za to jak zwykle gorąco było przy stolikach trzech pięcioosobowych, międzynarodowych komisji i tu toczyła się prawdziwa dwudniowa batalia wokół trzystu win.
Wielkich sporów nie było, choć w pewnym momencie zaznaczyła się delikatna rysa pomiędzy bardziej oldskulową szkołą, reprezentowaną głównie przez winiarzy praktyków, a tą bardziej otwartą na nowe trendy. Choć słowo „nowe” nie jest tu zbytnio na miejscu – pojawiło się bowiem w tym roku sporo win bursztynowych, z kwewri, a więc robionych w ramach wielotysiącletniej tradycji. Zapominamy czasem, że bardziej świeże, orzeźwiające białe wina są z nami gdzieś raptem od sześciu, pięciu dekad, a może w niektórych państwach nawet i krócej – wcześniej wszystkie tego typu wina były po prostu mniej lub bardziej utlenione. Ale to problem większości międzynarodowych konkursów, które po kolei wprowadzają osobną kategorię dla tego typu win. Tak zrobiono także i na Galicja Vitis, ale potrafię zrozumieć sytuację, kiedy jakiś winiarz walczy na co dzień z oksydacją (i sporo inwestuje w odpowiedni sprzęt), więc później z bólem musi oceniać niuanse w winach z wyraźnie takimi nutami – wszak nikt nie pracuje w próżni.
Cały artykuł na Czaswina.pl